Miłości nie można nazwać. Ona po prostu jest: nieodgadniona, nieokreślona, wymykająca się mojemu pojęciu o rzeczach i ideach. Mogę jej doświadczyć. I doświadczyłem; nie wiem tylko, czy potrafię sam być źródłem tego doświadczenia. Tak sobie myślę, że po latach może ktoś kiedyś powie: doświadczyłem miłości, bo spotkałem jego. Albo: doświadczyłam tego uczucia właśnie dzięki jemu. Już na samą myśl o tym robi mi się słabo. Czyżbym nie potrafił słuchać jak ktoś mówi o uczuciach, które maja związek ze mną? Może łatwiej byłoby mi wsłuchać się w wyznanie: „nienawidzę cię”, „nigdy cię nie znałam”, aniżeli „pokochałam cię kiedyś, bo ty mnie pokochałeś”. Może tak po prostu jest łatwiej. Niewątpliwie łatwiej jest kogoś zranić niż rozkochać w sobie.
Czysty egoizm. Chcieć być kochanym, podziwianym i zapatrzonym bez reszty w siebie. Czy to tak wiele, że tego pragnę. Albo: czy to takie dziwne? Koncentrować uwagę na sobie jest najprościej: swoją i innych. Albo raczej tylko swojęm bo kiedy patrze tylko na siebie wydaje się mi, ze inni robią to samo. Są zapatrzeni we mnie, widza mnie wszędzie, podziwiają bez reszty. Przestaję ich dostrzegać.
To w końcu „kocham” czy „jestem kochany”? Ostatnio słowo „kocham cię’ mówiłem do własnego odbicia w lustrze. Oczywiście nie na głos, bo uslyszałbytm wówczas, że zrobiłem z siebie durnia. Przed sobą samym. Dlatego wole to wymawiać w myślach, po cichu, nawet bardzo cicho. Rzeczywiście, dawno nikt mi nie powiedział, ze mnie kocha. A może nie ma miłości? Gdyby taka była prawda mój dylemat stałby się bezprzedmiotowy. Byłoby mi po prostu lepiej.
Ale nie jest mi lepiej. Zarówno z tym, jak i ze mną całym w ogóle. Zastanawiam się, czy te natrętne myśli o byciu kochanym i kochaniu i w ogóle nie wynikają z tego ze zaczynam się nudzić sam ze sobą. Niekiedy po prostu siebie nie znoszę. Denerwuje mnie moje zachowanie, sposób chodzenia, ubrania, które wkładam na siebie i to w jaki sposób mówię.
Niekiedy wyobrażam sobie, że umarłem. Leżę w trumnie i oglądam świat z perspektywy wertykalnej. Żałobnicy, ksiądz przed ołtarzem i wiązanki kwiatów kręcą się wokół mnie. W myśleniu o śmierci nie ma nic nieprzyjemnego chociażby z tego względu, że wszyscy mówią o mnie i zawsze tylko dobre rzeczy. O zmarłych źle się nie mówi, jak mnie uczono. Śmierć jest przyjemna nawet z tego względu, że po przejściu przez jej wrota nie musze się troszczyć o to, co będzie jutro. Moje problemy wobec niej giną, rozmywają się przed wiązankami i tłumem żałobników. Tak jakby wszystkie moje troski nigdy nie istniały: wymazuję je z pamięci, a na poszczególnych szarfach zapisuję tylko dobre wspomnienia.
W myśleniu o śmierci nie ma nic nieprzyzwoitego. Sama śmierć – tak, jest bardzo niestosowna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz