niedziela, 27 września 2009

Lwów


We Lwowie padał śnieg. Od początku wiedziałem, że stopnieje. Ja jednak na przekór wszystkiemu i wszystkim próbowałem zatrzymać przy sobie ulotne zimno. Fascynowało mnie. Ktoś, kto mówił o sobie, że nie ma uczuć, powiedział mi kiedyś, że nie mam moralności. Stwierdzenie to było tak samo absorbujące jak płatki śniegu. Przyglądałem się im. Zgadzam się. Były nieprzyzwoicie niemoralne. Ich kształty odbiegały od mojego wyobrażeniu o zimie.
Łudziłem się. Prawdę powiedziawszy przyjemne były to fantazje. Chciałem wtedy być Faustem, który mówił „stań chwilo, bo jakżeś błoga”. Czas się dla mnie zatrzymał. Bynajmniej nie z tej racji, że jakoby Goethe miał pisać o mnie. Po prostu utknąłem poza nim i poza przestrzenią. Byłem jak w amoku. Niedorzeczna była dla mnie myśl, że kiedyś przestanie padać śnieg.
Svietłana. Była jak śnieg. Bez uczuć, lecz z moralnością. Przy niej byłem słońcem. Z płonącą namiętnością, co nie zna granic ani dobrych manier, ani żądzy trawiących umysł. Otaczałem ją. Promieniami oplatałem jej ciało. Drżała. Topiłem każdą ścianę, którą wzniosła, aby się bronić przede mną. Zdobyłem ją.
Powinienem być zadowolony z siebie. Jednak nie byłem. Ona, bez uczuć opuszczała Lwów. Ja, z uczuciami, zostałem kompletnie bezradny. Bałem się być sam. Nie czekając długo pojechałem za nią.
To nie prawda, że nie mam moralności. Ja, na przekór zdrowemu rozsądkowi, zakochałem się bez pamięci. Zazdrość o samego siebie doprowadzała mnie na skraj szaleństwa. Kobiety, dziesiątki kobiet, dla których głowę traciłem, czy też które rozkochałem w sobie, przestały istnieć. Najnormalniej ich nie było.
Tak, postradałem zmysły. A ona? Ona, bez uczuć, powiedziała: „przecież i tak mówiłam, że nam nie wyjdzie”. Nie wierzyłem jej.
Nazajutrz wyjechałem do Ostrawy.

wtorek, 22 września 2009

Traczenbrod


Słoneczniki odbijały słońce. Patrzyłem na nie i zatapiałem myśli w każdym z osobna. Wydawało się mi, że stanowią bezkresny ocean otoczony murawą. To, co zobaczyłem zupełnie nie pasowało do tego, co było wytworem imaginacji. Stałem przed nimi i cieszyłem oczy jaskrawożółtym widokiem. Słońce zaglądało ze wstydem do umysłu słoneczników. Tak, wiedziałem, że mają umysł, który potrafi ogarnąć ich przestrzeń. Bezkresna żółcień.
Koiła mnie. Zieleń trawy kusiła ptaki. Najadłszy się ziaren odpoczywały na niej aby po chwili wytchnienia znów zasiąść do uczty.
Usiadłem obok nich. Patrząc przed siebie zapomniałem o Tatschenbrodzie i o dziewczynie imieniem Augusta. Pewnie już umarła, tak jak odszedł w niepamięć Tatschenbrod. Nie chciałem pozwolić, aby odeszła i aby zginęła osada, którą założono między słonecznikami.

środa, 2 września 2009

Ku miłości, ku szczęściu albo po prostu ku śmierci



Miłości nie można nazwać. Ona po prostu jest: nieodgadniona, nieokreślona, wymykająca się mojemu pojęciu o rzeczach i ideach. Mogę jej doświadczyć. I doświadczyłem; nie wiem tylko, czy potrafię sam być źródłem tego doświadczenia. Tak sobie myślę, że po latach może ktoś kiedyś powie: doświadczyłem miłości, bo spotkałem jego. Albo: doświadczyłam tego uczucia właśnie dzięki jemu. Już na samą myśl o tym robi mi się słabo. Czyżbym nie potrafił słuchać jak ktoś mówi o uczuciach, które maja związek ze mną? Może łatwiej byłoby mi wsłuchać się w wyznanie: „nienawidzę cię”, „nigdy cię nie znałam”, aniżeli „pokochałam cię kiedyś, bo ty mnie pokochałeś”. Może tak po prostu jest łatwiej. Niewątpliwie łatwiej jest kogoś zranić niż rozkochać w sobie.

Czysty egoizm. Chcieć być kochanym, podziwianym i zapatrzonym bez reszty w siebie. Czy to tak wiele, że tego pragnę. Albo: czy to takie dziwne? Koncentrować uwagę na sobie jest najprościej: swoją i innych. Albo raczej tylko swojęm bo kiedy patrze tylko na siebie wydaje się mi, ze inni robią to samo. Są zapatrzeni we mnie, widza mnie wszędzie, podziwiają bez reszty. Przestaję ich dostrzegać.

To w końcu „kocham” czy „jestem kochany”? Ostatnio słowo „kocham cię’ mówiłem do własnego odbicia w lustrze. Oczywiście nie na głos, bo uslyszałbytm wówczas, że zrobiłem z siebie durnia. Przed sobą samym. Dlatego wole to wymawiać w myślach, po cichu, nawet bardzo cicho. Rzeczywiście, dawno nikt mi nie powiedział, ze mnie kocha. A może nie ma miłości? Gdyby taka była prawda mój dylemat stałby się bezprzedmiotowy. Byłoby mi po prostu lepiej.

Ale nie jest mi lepiej. Zarówno z tym, jak i ze mną całym w ogóle. Zastanawiam się, czy te natrętne myśli o byciu kochanym i kochaniu i w ogóle nie wynikają z tego ze zaczynam się nudzić sam ze sobą. Niekiedy po prostu siebie nie znoszę. Denerwuje mnie moje zachowanie, sposób chodzenia, ubrania, które wkładam na siebie i to w jaki sposób mówię.

Niekiedy wyobrażam sobie, że umarłem. Leżę w trumnie i oglądam świat z perspektywy wertykalnej. Żałobnicy, ksiądz przed ołtarzem i wiązanki kwiatów kręcą się wokół mnie. W myśleniu o śmierci nie ma nic nieprzyjemnego chociażby z tego względu, że wszyscy mówią o mnie i zawsze tylko dobre rzeczy. O zmarłych źle się nie mówi, jak mnie uczono. Śmierć jest przyjemna nawet z tego względu, że po przejściu przez jej wrota nie musze się troszczyć o to, co będzie jutro. Moje problemy wobec niej giną, rozmywają się przed wiązankami i tłumem żałobników. Tak jakby wszystkie moje troski nigdy nie istniały: wymazuję je z pamięci, a na poszczególnych szarfach zapisuję tylko dobre wspomnienia.

W myśleniu o śmierci nie ma nic nieprzyzwoitego. Sama śmierć – tak, jest bardzo niestosowna.

wtorek, 1 września 2009

Rozpoczynam swoją podróż

Od dłuższego czasu nie mogę pisać. Nie chodzi mi o pisanie rzeczy związanych z moją pracą, ale raczej o powoływanie do istnienia myśli, które w kategoriach naukowych nie dają się zamknąć. Chodzi mi o uczucie natchnienia, które rozkołysałoby nie tyle, co mój intelekt, czy uczucia, ale raczej duszę. Kiedy zamykam oczy roztaczam nad sobą widzę siebie jako suchą ziemię; popękaną od słońca. Potrzebuje deszczu, któryby zrosił mnie nie tylko po to, abym zaowocował, ale nade wszystko abym odczuł jego świeżość. Odnoszę wrażeniem, że mam wewnętrzną potrzebę powoływania nowych światów, kreowania rzeczywistości, nazywania nienazwanych bytów. Albo inaczej: partycypowania w Boskim „Niech się stanie”, w adamowym nadawaniu imion światu – odkrywaniu jego istoty. Czasami wydaje się mi, że zatracam ową wrażliwość dostrzegania istoty świata: dostrzegam materię nie widząc już nawet ducha, który ożywia to, co jest martwym. Zazwyczaj odkrywałem go poprzez zmysły, uczucia, odczucia, imaginacje, intuicję, iluminację i inne doznania. Przekładałem te quasiobrazy na język zmysłów. Zbyt często i zbyt wiele. Być może nie powianiem nazywać wszystkiego, bo czyż wszystko musi być nazwanym? Język zmysłów stał się dla mnie pułapką, ramami poza którymi trudno mi było wyjść. Stałem się więźniem własnych uczuć. A raczej brakiem ich. Myślałem, że najlepiej opisywać rzeczywistość beznamiętnie. Z okiem aptekarza dawkować słowa, cedzić je z dokładnością i ważyć każdą myśl. Oczywiście opisując językiem zmysłów. I tu wpadłem w kolejny labirynt niedorzeczności: zmysły odarte z uczucia miały wyrazić uczucie pozbawione zmysłowości.

Dziś, po raz pierwszy od roku, usiadłem do pisania z powodu tego, co czuję. A czuję smutek i być może także żal do siebie. Pisze „być może”, bo sam nie wiem jak to uczucie nazwać. Nie mogę jego ocenić beznamiętnie, nie dlatego, że nie potrafię, ale z tej racji, że boje się je nazwać. Boje przed samym sobą. Właśnie dzisiaj, kiedy moja wiara została wystawiona na próbę wraz z uczciwością moich intencji. Cierpię, bo nie wiem, czy przeszedłem próbę dostatecznie odważnie. Cierpię, bo się zachwiałem. Cierpię, bo zapomniałem jak to jest kochać.