We Lwowie padał śnieg. Od początku wiedziałem, że stopnieje. Ja jednak na przekór wszystkiemu i wszystkim próbowałem zatrzymać przy sobie ulotne zimno. Fascynowało mnie. Ktoś, kto mówił o sobie, że nie ma uczuć, powiedział mi kiedyś, że nie mam moralności. Stwierdzenie to było tak samo absorbujące jak płatki śniegu. Przyglądałem się im. Zgadzam się. Były nieprzyzwoicie niemoralne. Ich kształty odbiegały od mojego wyobrażeniu o zimie.
Łudziłem się. Prawdę powiedziawszy przyjemne były to fantazje. Chciałem wtedy być Faustem, który mówił „stań chwilo, bo jakżeś błoga”. Czas się dla mnie zatrzymał. Bynajmniej nie z tej racji, że jakoby Goethe miał pisać o mnie. Po prostu utknąłem poza nim i poza przestrzenią. Byłem jak w amoku. Niedorzeczna była dla mnie myśl, że kiedyś przestanie padać śnieg.
Svietłana. Była jak śnieg. Bez uczuć, lecz z moralnością. Przy niej byłem słońcem. Z płonącą namiętnością, co nie zna granic ani dobrych manier, ani żądzy trawiących umysł. Otaczałem ją. Promieniami oplatałem jej ciało. Drżała. Topiłem każdą ścianę, którą wzniosła, aby się bronić przede mną. Zdobyłem ją.
Powinienem być zadowolony z siebie. Jednak nie byłem. Ona, bez uczuć opuszczała Lwów. Ja, z uczuciami, zostałem kompletnie bezradny. Bałem się być sam. Nie czekając długo pojechałem za nią.
To nie prawda, że nie mam moralności. Ja, na przekór zdrowemu rozsądkowi, zakochałem się bez pamięci. Zazdrość o samego siebie doprowadzała mnie na skraj szaleństwa. Kobiety, dziesiątki kobiet, dla których głowę traciłem, czy też które rozkochałem w sobie, przestały istnieć. Najnormalniej ich nie było.
Tak, postradałem zmysły. A ona? Ona, bez uczuć, powiedziała: „przecież i tak mówiłam, że nam nie wyjdzie”. Nie wierzyłem jej.
Nazajutrz wyjechałem do Ostrawy.
