sobota, 18 grudnia 2010

Początek zimy...


***

to słowa odeszły ode mnie
porozwieszały brzmienie
na złocistych grabach

to one spajają ziemię z niebiosami
oplatają je w locie jaskółki

i zagrzebałem je w ziemi
obok wiary w ludzi
a miłość do nich zakryłem garścią piachu

zostawiłem je
słońcu
niebiosom
co rosę spuszczają o poranku

niech rosną
lub zgniją

czwartek, 14 października 2010

Kartka z podróży


Dostałem list.
Nie wiem, co o nim myśleć.
Zapomnieć, czy się zakochać w przestworzach, pośród których kołysze się łabędź - ptak na wskroś królewski.
Ten królewski ptak, lecąc tuż nade mną, zrobił kupę. Tak bywa czasem z łabędziami.

"Czasem po prostu jestem, czasem mnie nie ma.
Nie do końca określony człowiek, na pewno bardzo sympatyczny, na pewno świetnie cię rozumie.
Bywa, że się czymś przejmie, ale to dotyczy sytuacji, gdy traci coś, na czym mu zależało.
Ogólnie ma wyjebane.
Ogólnie to idąc idzie, jakby miał na wszystko wyjebane.

Inteligentny i przerażająco domyślny.

A w pierwszej osobie? Coś o czym nigdy nie zapominam.
Jestem pierdolenie świetnym dyplomatą.
Powiem ci "spierdalaj" tak, że odczujesz podniecenie na myśl o czekającej cię podróży.

Inna rzecz, czy akurat w ten sposób chciałbyś być podniecony".


Consensus

czwartek, 19 sierpnia 2010

поцілуй мене


Я погода, і я яблуко. Падіння, як насіння. Я посміхаюся сонця, а воно кричить пелюсток і тіні на землі. І нічого не сталося. Так що я до сих пір яблуні. Я затемнення сонця і соняшнику

Pocałowałem Cię


Grodno
Przypominasz mi moją pierwszą miłość. Przyszła tak po prostu, rzekłbym: niespodziewanie. Niepostrzeżenie chciałem się wymknąć z jej objęć, ale sposób w jaki mnie ujęła zaważył o przyszłości. Podobnie jak ty – patrzyła tego dnia prosto w moje oczy. Jej oczy natomiast były uderzająco podobne do twoich. Czysty błękit dotykający rusawych włosów. Podobnie jak wówczas różowisz się na samą myśl, że słońce i niebo mogą tak rozkochać. Ja też się czerwienię.
Patrząc na ciebie chciałbym poczuć, że świat nie kończy się na wyznaniu miłości. Tam, gdzie kochanie nazwiesz po imieniu zabierzesz tęczy radość z pląsania w deszczu. Wiesz doskonale, że krople wody spadając z nieba całują wszystko, co stanie na ich drodze. Jak chciałbym musieć wybierać!
Ktoś mi powiedział, że dobrze całuję i zostawiam za sobą aromat parzonej kawy. „Tak – usłyszałem – kawa będzie mi cię zawsze przypominać”. Innym razem usłyszałem: „Twoje włosy ładnie pachną. Lubię szampony”. I wtedy cały czar wieczoru rozmył się wraz z mgiełką ulatającą znad filiżanki kawy. Zabolało mnie to, że zostałem porównany do szamponu. Czułem jak stoję na półce w drogerii, a obok mnie „inne szampony”. Pochylają się nad nimi ludzie szukający tego jedynego. Stałem się rzeczą imitującą mój zapach. Jestem szamponem, który wraz ze spłukaniem popłynie do ścieków. Jednorazowa saszetka. No, może być i cała butelka, ale i tak po czasie znajdzie swoje miejsce w koszu na śmieci, a jej zawartość w kanalizacji.
Kawa nie budzi we mnie takich uczuć.
Zapach kawy, świeżo mielonej kawy, jest wysoce stosowny. Pewna szanowana powszechnie mieszkanka Grodna powiedziała to mi w tajemnicy. Najgłębszej jaką tylko mógłbym sobie wyobrazić. Dla niej tajemnice nie stanowiły większego problemu. Z istoty rzeczy sama była kwintesencją tajemnicy. Pojawiła się pewnego dnia w moim życiu. W tym momencie nie potrafię przypomnieć sobie jaki był powód naszego pierwszego spotkania, ale znając ją musiał być bardzo poufny. Zapewne do tego stopnia, że ani ona, ani tym bardziej ja nie byliśmy wprowadzeni w szczegóły. Sam przebieg spotkania był równie zaskakujący. Nie zachodząc do restauracji i nie zważając na menu skonsumowaliśmy od razu wszystkie szczegóły. Pewnie wówczas trudno nam było uświadomić sobie cel tej konsumpcji. Ot tak nam wyszło. W pokoju panowała ciemność. Odruchowo, czyli niby bez uprzedniego namysłu, zasłoniłem okna. Kotary były stare, zakurzone i bardzo ciężkie. Zarówno lampy uliczne jak i nikłego blasku księżyc nie miały najmniejszych szans zobaczyć efektów naszej konspiracji.
Łóżko było głębokie. I w dodatku jedno w pokoju. To tam dowiedziałem się, że taniec na bankiecie był tylko dla mnie, że miejsce koło mnie było od dawna zarezerwowane i że teraz powinniśmy się pocałować. Wiedziałem, że to nie jest stosowne (tak, nadużywam tego słowa), ale nie mogłem się oprzeć chwili, w której nasze usta spotkają się, by przemówić językiem największego sekretu. Tego wieczora wiedzieliśmy, co jest nasza tajemnicą.
Tak, przypominasz mi tamtą noc. Jednak nie wiem jak pachnie dotyk twoich ust. Jeszcze nie wiem. Pocałuj mnie.

piątek, 16 kwietnia 2010

Dziś są moje urodziny


Tak, skończyłem dzisiaj 27 lat. To miasto nie sprzyja świętowaniu. Influenza, której się tutaj nabawiłem jest zbyt przykra, by jakkolwiek i gdziekolwiek, a na pewno z kimkolwiek uczcić tę zacną rocznicę. Gości zaprosiłem na przyszłą sobotę.

Ostrawa


Ostrawa
Podróżą byłem zmęczony. Proszki, które dostałem od doktora Ruhenbauera (swoją drogą starzec o przyjemniej fizjonomii) przestają być skuteczne. Od kilkunastu dni nie mogę spać, chodzę jak w delirce a jedzenie już nie jest dla mnie przyjemnością a jedynie przykrym obowiązkiem. Nie chcę przecież umrzeć, a w każdym bądź razie nie tak. Doktor zalecił mi zmianę otoczenia. Nie wiem czy zdawał sobie do końca sprawę z tego, co mówił, ponieważ dla mnie oznaczałoby to konieczność wyzucia się z własnej tożsamości. Nie potrafiłem tego zrobić, więc pozostał mi substytut zmiany. Tego samego dnia przyjechałem do Ostrawy.
Miasto było jak każde. Po prostu nijakie. Budynki stały przy ulicach, ulice przy budynkach, a ponad nimi rozpościerało się nijako - błękitne niebo. Nijaki księżyc oświetlał je nocą i bezpłciowe światło nie potrafiło przedzierać się przez firany poruszone wiatrem. Pokój też był bezpłciowy. Uległem tej bezpłciowości i beznamiętnie, bez polotu, bezkszłaltnie i bezwstydnie zarazem wtapiałem się w wiszący nade mną sufit. Niczym nie różnił się od nieba dlatego nie zrobił na mnie najlepszego wrażenia. Nie pociągał mnie. Nie chciałem unieść się ponad łóżko, by dotknąć rękoma sublimację firmamentu. Zauważyłem, że sam staję się sublimacją wysublimowanych substytutów.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że gdy chce się użyć jakiś mądrych sformułowań poprzedza się je wstawką „gdyż, iż” (to takie stosowne). Nabiera się wówczas w oczach słuchacza powagi, a po uprzednim zastanowieniu się („gdyż, iż” trwa dostatecznie długo) ukazuje w kolejnych odsłonach swoje refleksje.
A zatem „gdyż, iż”... (i w tym momencie zrobiłem mądry wyraz twarzy)... Zdałem sobie sprawę z tego, że popadam w paranoję. Przyjechałem do miasta, którego ani nie znam, ani tak naprawdę nie polubiłem. Najzwyczajniej uciekłem i najprawdopodobniej przed pamięcią. Nie chcę pamiętać, gdyż to za bardzo boli. Najbardziej boli miłość, która miała być na wieki. Bardzo szybko przekonałem się, że nie ma „wieków”; czas przestał dla mnie istnieć. Przeszłość miesza się mi z teraźniejszością, przyszłości nie znam.